Październik to dla nas czas ferii jesiennych, które zazwyczaj spędzamy w Polsce. W tym roku wyjątkowo nie pojechaliśmy do Łodzi, naszego rodzinnego miasta. Ale ponieważ jesienne ferie trwają u nas aż 3 tygodnie, Mąż spontanicznie oddelegował mnie i chłopców na… Majorkę.
Z domu wyjeżdżałam przeziębiona licząc na to, że na miejscu wydobrzeję. Jednak kąpiele w zimnej wodzie (woda ma piękny kolor, nie można się jej oprzeć), wspinaczka w pełnym słońcu (teren pagórkowaty) oraz klimatyzacja sprawiły, że na miejscu szybko rozłożyłam się na dobre.
Nie zrealizowaliśmy prawie nic z zakładanego planu zwiedzania. Ze względu na moje samopoczucie, zaskakującą nas pogodę oraz odległości. Również dlatego, że ten wyjazd miał być przede wszystkim frajdą dla chłopców. Zasłużony odpoczynek od szkoły i… wczesnego wstawania.
Nasz hotel znajdował się w dzielnicy Sant Agustí. Od centrum Palmy dzieliło nas 40 minut jazdy autobusem. A to dopiero początek, bo większość interesujących mnie miejsc, znajduje się po przeciwnej stronie wyspy lub po przekątnej. To spore odległości, jeżeli nie porusza się samochodem, a jedynie komunikacją publiczną.
Sporo, gdy chce się zaplanować całodniową wycieczkę, a z łóżek trzeba ściągnąć dwóch nastolatków, którzy przypominają „mama, przecież mamy ferie”. Jeszcze więcej, gdy zwiedzanie ma konkurować z plażą lub basenem.
Jednak nie ma tego złego. Fakt. Nie spenetrowaliśmy Majorki. Za to spędziłam z moimi synami kilka dni na długich spacerach, rozmowach i relaksie. I nawet złapaliśmy trochę promieni słońca, co o tej porze roku bywa bezcenne.
Ten wyjazd był nowym doświadczeniem o tyle, że pierwszy raz byłam z chłopcami sama gdzie indziej niż w Polsce. I chociaż brakowało mi Męża, to okazało się, że daliśmy radę. Majorka może nie do końca odkryta, ale zdobyta.
Ferie jesienne dobiegają końca. Chłopcy już odliczają dni do przerwy świątecznej. A ja jestem wdzięczna za czas, który mogliśmy razem spędzić i to w tak pięknych okolicznościach przyrody.