Na urlop zabrałam czytnik, a w nim sporo książek najróżniejszej maści. W tym 3 pozycje, które dawno temu przewijały się na wielu blogach. Uznałam, że mogę sprawdzić na czym polega ich fenomen. A może nie chciałam iść pod prąd, tylko poczuć się jak rasowa blogerka, bo lektury te są niejako obowiązkowe.
Jedną z książek przeczytałam w całości, ale nie o niej dzisiaj będzie mowa. Nie napiszę ani słowa o tej, do której jeszcze się nie zabrałam. Za to parę zdań muszę poświęcić tej, do której podchodziłam kilka razy. Ostatecznie przeczytałam kilkadziesiąt stron (z naciskiem na kilka) i odłożyłam na wirtualną półkę.
Lekcje Madame Chic
Opowieść o tym, jak z szarej myszki stałam się ikoną stylu
Nie byłam w stanie przebrnąć przez całość. Próbowałam czytać o jedzeniu. Próbowałam czytać o ciuchach. Nie chciało mi się czytać o makijażu ani o dobrych manierach. Przy rozdziale „Obcuj ze sztuką” poddałam się ostatecznie. To rozdział 13 – może pechowy?
Ale o co chodzi?
Przypomina mi się bełkot pijanego z jakiegoś dowcipu. Serio – o co chodzi? Skąd ten szał i zachwyt? Rozumiem, że autorka, amerykańska blogerka mogła zachwycić swoje rodaczki. Dla wielu z nich Francja to nieznany kraj na starym kontynencie. Można napisać wszystko i wszystko zostanie wzięte „na wiarę”.
Słodko, słodko. . . mdło od słodyczy
Rozumiem także, że Francja oraz tytułowa Madame Chic, to pewien symbol. Uogólnienie i uproszczenie. Czy jednak niezbyt duże? Nie nazbyt daleko idące? Czytając kolejne zdania o idealnym domu rodziny Chic – robiło mi się mdło od nadmiaru słodyczy.
I o co tyle krzyku?
To nie jest tak, że nie wierzę w taki dom i taką rodzinę. Chodzi o to, że połowa prawd objawionych w tej książce, to „oczywiste oczywistości”. Przynajmniej dla kobiety w moim wieku… I właśnie chyba w tym sęk. Jestem za stara. Za stara na takie lektury.
Wyszło szydło z worka
Uderza mnie jeszcze inna myśl. Ja przez książkę nie przebrnęłam. Nie uległam jej czarowi. Jestem zbyt poważna. Zbyt świadoma. Zbyt doświadczona. Za stara na „Lekcje Madame Chic”. Oby tylko na to…