O tym, że kobiety są twarde, nawet jeśli nie chcą.
Żyje od kilku lat i mąż Jej właśnie powiedział, że stara się o miejsce w biurze genewskim. I nie o zmianę pracodawcy chodzi a o to, gdzie biurko tym razem stanie.
A stało już w Bazylei, później przestawili je do Zurychu. Zgodzili się, aby stanęło we Frankfurcie, a do Dallas biurko samo chciało.
L. znam 10 lat. I wiem, że już wcześniej za tym mężowym biurkiem po świecie jeździła…
Poznałam ją jak biurko męża w Szwajcarii stanęło. Pierworodne dzieci w zbliżonym wieku mamy, a nasi mężowie na studiach się przyjaźnili.
Z pierwszych odwiedzin piękną podłogę w salonie pamiętam. I duże, niebieskie oczy L. Później dopiero męża zauważyłam, chociaż z opowiadań to bardziej jego znałam. Całkiem przystojny, nie powiem, skoro jej się podobał to wzięła. L. Miss Juwenaliów była, to nie wiem, które z nich więcej szczęścia miało. Na koniec Pierworodna się pojawiła, która jak się okazało – pierwsze skrzypce grała. Przez kolejne lata przyczynkiem i bohaterką wielu historii była, ale wtedy blogi dopiero wymyślano.
L. po pewnym czasie, za mężowym biurkiem, pod Zurych się przeniosła. Gdy na pierwsze odwiedziny, w nowym miejscu, przyszedł czas – już takiej ładnej podłogi nie miała. Co tam podłoga – pudła z rameczkami, wazonikami i innymi bibelotami nadal nierozpakowane w pralni stały. Tego firmy przeprowadzkowe nie tykają, to dekorowanie jest i do ich kompetencji nie należy.
Pytam L. „Dlaczego nie powiesiłaś tych zdjęć, przecież takie ładne są, dumna z nich byłaś”. (Kurs fotografii będąc w Bazylei zrobiła). Krótką i zwięzłą odpowiedź dostałam „Nie chce mi się”. No przecież L. znam, jak to Jej się nie chce. L. gotować nie lubi, za sprzątaniem może nie przepadać (chociaż skutków nie widać), ale zdjęcia i różowe różności to akurat pasjami uwielbia. „No jak Ci się nie chce. Jak powiesisz to bardziej domowo się zrobi”. „No właśnie! I po co ja mam się przywiązywać. Po co te gwoździe wbijać, jak ja zaraz dziury po nich będę musiała zaklejać!”. Wtedy pierwszy raz zobaczyłam, że te duże, niebieskie oczy smutniejsze są. I wiedziałam, że o podłogę nie mam co pytać, bo jakie to ma znaczenie, jak L. nawet na ściany patrzeć nie zamierza.
Przy następnej wizycie obrazki już były i różowe podkładki na stole i talerze w kwiatki. L. się przemogła. Dom stworzyła, bo zawsze to milej, swojsko i jest czym ręce zająć. Nawet praktyki w gazecie (do tego niemieckiej!) odbyła, bo L. zawsze dziennikarką być chciała. I gdyby nie to biurko mężowe, to ona by dzisiaj Fakty w TVN prowadziła – no, ale swojego biurka stamtąd zabrać nie mogła…
Jednak te różowe różności i zdjęcia na ścianach nie wystarczyły. L. w depresję wpadła. Po terapeutach, znachorach i wszelkich lekarzach chodzić zaczęła – bo trzeba przyznać, że mężowe biurko dobre ubezpieczenie zdrowotne gwarantuje. A później się okazało, że Pierworodna rodzeństwo mieć będzie, w co dawno L. przestała wierzyć i jeszcze dawniej przestała się zabezpieczać. I w takim właśnie momencie mężowe biurko do Frankfurtu zawędrowało…
Raz u Niej byłam. Całą rodziną pojechaliśmy Juniora na świecie przywitać. Podłoga znowu ładna, nowe różowe podkładki na stole, tylko te oczy wcale weselsze nie były.
O samym przebiegu odwiedzin wolę zapomnieć, dość że nocną jazdę powrotną do domu rozważałam. Tylko mnie obecność mojej dwójki Chłopaków powstrzymała. Bo L. cała w rozsypce była, a moje wszelkie starania by Ją jakoś odciążyć, Jej mąż sabotował. I że do rozlewu krwi nie doszło, to ja się sama do dzisiaj dziwię.
Junior podrósł, wyglądem zaczął aniołka przypominać, Pierworodna z Jego obecnością się pogodziła. L. leki antydepresyjne odstawiła, a mąż biurko do Dallas przeprowadził…
Lot do Stanów długi, dużo czasu na przemyślenia, ale L. z dwójką dzieci leciała, wolnej chwili nie miała. Z samolotu wysiadła i w domu z basenem zamieszkała (to już o podłogę nie pytałam).
Tym razem język angielski podszlifowała, na studia poszła i już nawet artykuły zaczęła pisać. Ładna pogoda, ciepły klimat – nawet sezonowe depresje Jej darowały. Nie darował tylko mąż – biurko do Genewy chce przenieść i boję się, że oczy L. znowu blask tracą…
PS. Wiem, że życie ekspata* ma zalety. Poznajesz świat, odmienne kultury. Dzieci znają kilka języków. Firma opłaca, jeżeli nie wszystko to prawie wszystko. Owszem, jedzenie i ubranie musisz kupić sam… i kwiaty dla żony. Dla żony, partnerki, narzeczonej – dla kobiety, która za Twoim biurkiem jeździ po świecie. Która stwarza Ci dom, dzięki któremu Tobie jest wszystko jedno gdzie to biurko stoi, bo masz gdzie wrócić. I nie musisz wsiadać w samolot, bo dom jest obok, przy Tobie – Ona jest przy Tobie.
*Skrócona wersja „ekspat”, ew. „expat” jest używana na określenie wysokiej klasy specjalisty, który podążając za zatrudnieniem opuszcza ojczyznę. Na skutek globalizacji i znacznego obniżenia kosztów podróży międzykontynentalnych ekspatriacja została w drugiej połowie XX wieku zdominowana przez migracje zarobkowe.
Dotyczyła głównie specjalistów wysoko wykwalifikowanych. Powstał nowy segment rynku pracy, ponieważ pracownicy dużych firm coraz częściej byli wysyłani do zagranicznych oddziałów bądź podległych spółek. Rozpoczęły się procesy rekrutacyjne, które zakładały migracje na skalę światową.
[…] Współcześni ekspaci, zwykle zatrudniani w międzynarodowych korporacjach, współtworzą nową, globalną klasę średnią, w której następują już większe wzajemne wpływy kulturowe.
L. to dla Ciebie i wszystkich kobiet, które poznały blaski i cienie życia jako ekspat.