Alzacja to podobno najmniej francuska część Francji. Nie wiem, bo dla mnie Francja to przede wszystkim Paryż i właśnie Alzacja. Paryż to symbol, to miasto przez duże M.
W Alzacji najczęściej odwiedzamy miasteczka Colmar i Riquewihr. Jeździmy tam na spacer, na lody, na obiad, na… napić się wina i nacieszyć oczy.
To aż dziwne, że nigdy nie zamieściłam na blogu zdjęć z tych przepięknych miejsc. Cóż, nadrobię to innym razem.
Nie uwierzycie – zepsuł nam się kolejny dysk ze zdjęciami! Tym razem straciliśmy dysk przenośny Mojego Męża, który zawierał ostatnie uratowane fragmenty naszej i tak przetrzebionej kolekcji zdjęć. Okazuje się, że w naszym przypadku, blog jest jednym z najbezpieczniejszych miejsc do przechowywania zdjęć. Dlatego mogą się tu pojawiać wpisy typowo obrazkowe, czyli mało literek, dużo fotek. Nie dlatego, że robimy piękne zdjęcia. Ale po to, aby nasze zdjęcia uratować przed kolejną katastrofą.
Co to oznacza dla Was? Mniej czytania, więcej oglądania. Podobno i tak świat idzie w tym kierunku. W kierunku obrazu i szybkiego przekazu. Mamy wiele do zrobienia, zdobycia, zobaczenia, a czasu mniej. Nie wiem dlaczego? Przecież żyjemy dłużej. Mamy samochody, a nie konie. Smartfony, a nie budki telefoniczne po drugiej stronie ulicy. Ale podobno nie mamy czasu, a przynajmniej czasu na czytanie. A już z pewnością na czytanie blogów.
Cóż, ja akurat dzisiaj mam ochotę trochę popisać, chociaż na razie zupełnie nie na temat. Wracając więc do Alzacji…
W minioną sobotę wybraliśmy się trochę dalej niż zwykle. Strasburg oddalony jest od nas o ponad 2 godziny jazdy samochodem. To nie tylko stolica Alzacji, ale także siedziba Rady Europy, Parlamentu Europejskiego oraz Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.
Strasburg nosił kiedyś przydomek miasta tysiąca kościołów i do dzisiaj napotkamy tam wiele zabytkowych budowli sakralnych. Wizytówką miasta jest katedra Notre Dame zbudowana z czerwonego piaskowca (materiał charakterystyczny dla Alzacji). W środku znajduje się zegar astronomiczny, na którym można wypatrzeć m.in. portret Mikołaja Kopernika.
Centrum miasta poprzecinane jest ze wszystkich stron licznymi kanałami, co stanowi o uroku tego miejsca. Szczególnie późną wiosną i latem, kiedy kanały pięknie przystrojone są kwiatami. Starówka (Grande île) wpisana jest na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO.
Zabytkowa dzielnica Petite France to w przeważającej części (uwielbiana przeze mnie) zabudowa szachulcowa. To królestwo hotelików i knajpek, w których można spróbować typowo alzackiego jedzenia w tym francuskiego bigosu – choucroute lub „alzackiej pizzy”, czyli flammkuchen (fr. tarte flambée).
Petite France była kiedyś dzielnicą grabarzy i rybaków. Obecnie używana nazwa pochodzi od nazwy szpitala, który tutaj wybudowano, a w którym leczono cierpiących na „chorobę francuską” czyli kiłę.
Dzielnica Petite France, chociaż na polski tłumaczona Mała Francja, podobno powinna być przez nas nazywana Małą Francą. Dlaczego? Bo jedną z nazw kiły była franca lub pani franca.
Podobno „choroba francuska” krążyła po świecie pod ponad setką nazw.
W Polsce, obok takich znakomitości jak: syf, syfilis, ospa miłosna albo choroba sekretna, kiła znana była także jako niemoc kurewników i cudzołożników. Serio.
Ciekawe jest również to, jak kiłę nazywano w innych krajach. W Rosji była to „choroba polska”, we Francji „choroba angielska”, w Polsce „choroba niemiecka”, ale także podobnie jak we Włoszech i w Niemczech „choroba francuska”. A np. w Persji kiła była „chorobą turecką”.
Dla mnie to wygląda jak przerzucanie się odpowiedzialnością?
I w ten oto przewrotny sposób, za sprawą wpisu, który miał pokazać kilka migawek Strasburga, dowiedzieliście się, dlaczego trzeba uważać, gdy chce się kogoś nazwać francą. 😛