15 lat temu Mój Mąż dostał propozycję przenosin do szwajcarskiej centrali firmy, a ponieważ od dawna i tak więcej czasu spędzał tutaj niż w Polsce, decyzja o przeprowadzce wydawała się jak najbardziej logiczna. Przez myśl mi jednak nie przeszło, że potrwa to tyle lat.
14 lat temu otrzymaliśmy pierwsze papiery, które oficjalnie przyznały nam prawo pobytu w Szwajcarii. Od tamtej daty odliczamy czas szwajcarskiej emigracji.
Pierwszy rok potraktowałam jako przygodę. W kolejnym zaczęłam podejrzewać, że chyba na roku się nie skończy. Ale nawet gdy rodziłam tutaj drugiego syna, nawet gdy starszy syn założył na plecy tornister i poszedł do szwajcarskiej szkoły, ja cały czasy myślami i sercem byłam bardziej w Polsce niż tutaj.
I chociaż (jak to się pięknie określa w dokumentach) ośrodkiem interesów życiowych od lat jest dla nas Szwajcaria, to ja się nigdy do końca tutaj nie odnalazłam, ale prawda jest też taka, że nie do końca próbowałam. Bo albo to sobie wmawiam, albo faktycznie jestem typem osoby, która na emigrantkę się średnio nadaje. Łagodniejsze podejście do życia na obczyźnie miał od początku Mój Mąż – i to pewnie dobrze.
Za to synowie Polskę kojarzą z kopytkami babci i rybą złowioną przez dziadka. Dla nich Polska to feryjne szaleństwa w towarzystwie dwójki kuzynostwa oraz cioci i wujka, którzy w tym czasie nieba by im uchylili, aby pobyt w Polsce był jak najlepiej zapamiętany. Do tego dochodzi grudniowe szaleństwo prezentowe i Polska przez nasze dzieci jest lubiana, ale to o Szwajcarii powiedzą – wracajmy do domu.
Przez te lata nigdy nie przestawałam myśleć, jak by to było, gdybyśmy zostali. Albo wrócili. Wcześniej, teraz, za rok. Ale przez te lata równie często byłam wdzięczna za możliwość i za to, że zdecydowaliśmy się z niej skorzystać. Nie wiem, czy kiedykolwiek przestanę myśleć o powrocie do Polski, ale wiem, że bez pachnie tutaj tak samo jak w Polsce.