Wielokrotnie łapię się na tym, że prace domowe przypominają mi syzyfowe prace. W kółko robię to samo, a kamień wiecznie się stacza. Krótkotrwały efekt i wracasz do początku. Ja mam jeszcze ten problem, że sama w tym kółku często się zapętlam i poluzować nie mogę, chociaż się staram.
Od godziny chodzę po domu i na pytanie Igorka „W czym mogę pomóc” uparcie odpowiadam „Dziękuję. Nie trzeba. I tak zaraz siadam”. Tylko jeszcze…
Syzyfowe prace
Zdejmę pranie ze sznurków, bo za chwilę pralka zakończy pracę i będę potrzebowała miejsca. Zawsze mi się wydaje, że to przecież 5 minut roboty. Nigdy tak nie jest. Skoro zdjęłam, to poskładam to, czego nie trzeba prasować. Skoro poskładałam to podzielę na stosy. Skoro rozdzieliłam, to rozniosę po pokojach. Miałam położyć na łóżkach. Przecież chłopcy sami wiedzą gdzie schować. Ale nie, ja zrobię to lepiej, staranniej, a przede wszystkim z marszu. Inaczej wieczorem albo się nagadam, albo przez kilka dni to wszystko leżeć będzie.
Czekam aż pralka zakończy pracę. Kilka minut zostało. W takim razie pokój ogarnę. Koce poskładam, bo wczoraj wieczorem w ruch poszły i leżą porozrzucane po kanapach. Najwidoczniej tylko mi taki widok przeszkadza. Chociaż je złożę. Skoro złożyłam, to schowam je do szafki, ręka mi nie uschnie, a może tylko ja wiem gdzie one leżeć powinny.
Igorek zagląda do szafki kuchennej. To znak, że obiad poszedł już w zapomnienie. Domaga się precli. „Ale ja nie mam precli”. Młodszy lepiej zorientowany jest w zapasach, które przed wyjazdem zrobiłam. „Są. Tylko w zamrażalce”. Włączyłam piekarnik, precle włożyłam, przecież dziecko nie może czekać, aż precel się sam rozmrozi. Poza tym, taki smaczniejszy jest.
Piekarnik chodzi, to kuchnię ogarnę. W kuchni stoję, to owoce umyję. Owoce umyte, a może by tak deser zrobić. Śmietana, mascarpone, trochę cukru – chłopcy lubią. Mnie 10 minut nie zbawi. Jeszcze naczynia do zmywarki powkładam. Te, które trzeba ręcznie umyję.
Pralka się zatrzymała. Idę na taras pranie rozwiesić. Ile tego prania przez czas argentyńskiej pauzy się nazbierało. Wieszam i zerkam znad ramienia – kwiaty trzeba podlać. Od dwóch dni ładna pogoda. Przyjemnie, słońce świeci. Nawet poduszki na kanapie wylądowały. Tylko ja jeszcze na nich nie usiadłam. Konewkę piąty raz napełniam i kolejną donicę idę podlać.
Weszłam do domu i…
Trójkąt bermudzki
Czy tylko ja nie umiem w domu się zorganizować? Wszystko robię niemalże równocześnie. Wszystko wydaje mi się równie ważne i na teraz do zrobienia. Przecież ja bym chętnie z książką na tarasie usiadła. Może nawet trochę tego deseru od chłopców wzięła. Wieczorem, chowając poduszki do skrzyni znowu pomyślę, że na tarasie dzisiaj nie usiadłam.
W nocy będę Mężowi lampką świeciła i zarzekała się, że tylko na chwilę, bo poczytać bym przez chwilę chciała. Gasząc światło pomyślę, że kolejny dzień nawet zdania nie napisałam z żadnego z tych tematów, które w kalendarzu uparcie zapisuję.
Zrobię jeszcze obchód, zamknę drzwi na taras, o których chyba tylko ja pamiętam. Zajrzę do chłopców, pogłaszczę po głowach. Wsunę się pod kołdrę i poproszę Męża, żeby mnie przytulił. I zasnę myśląc, że to był dobry dzień, a ja mam wiele powodów do szczęścia. Nawet wykonując najbardziej syzyfowe prace, za jakie uważam prace domowe.
Czy tylko ja tak mam?